Harry Potter i mugolskie podejście do kina

Harry Potter - pozytywka i zegerek

Narodowa kwarantanna uświadomiła mi, że nie wytrzymałbym w więzieniu. Z tym większym uznaniem myślę o tych wszystkich filmowych bohaterach, którzy przez cały odcinek (albo i sezon) siedzą w celi lub, Boziu miej ich w opiece, izolatce. Współczuję nawet chłopakowi Tokio z „Domu z papieru”, który miał tak mały pokoik, iż nawet nie mógł przykucnąć. A robię to wbrew własnym przekonaniom, bo serial irytuje mnie niemiłosiernie i nie lubię tam żadnego z głównych bohaterów. Dopiero kiedy pojawiła się ta cudowna, psychopatyczna policjantka w ciąży i z lizakiem w buzi, znalazłem kogoś komu w końcu mogę kibicować z nadzieją, że w najnowszym sezonie ta niesamowita kobieta wykończy całą bandę za gwałcenie logiki oraz brak scenariuszowej przyzwoitości. W imię zdrowia psychicznego oglądających. Przynajmniej tej części myślącej.

To nie tak, że oglądam „La Casa De Papel” za karę. Obrazki są tam przebojowe. Idzie się wciągnąć. Lubię całkowicie oddawać się światom przedstawionym i nie dostrzegać niedociągnięć, ale gdzieś od połowy pierwszej serii poczułem się obrażany. Absurd goni absurd (klik! – tutaj ktoś wypisał tylko kilka przykładów z pierwszych serii), a cały scenariusz opiera się na prostym mechanizmie „policja robi cwany ruch, ale Profesor to wszystko przewidział, więc ma plan B, C, X, Y i Z”. Dochodzi zatem do tego, że 95 procent krytycznych akcji oglądam z przekonaniem, że nic złego ekipie Profesora się nie stanie. I mam rację. Takiego science-fiction nie lubię. Wolę historie, które mogły się wydarzyć naprawdę.

Na przykład „Harry Potter”.

I tu wjeżdżają pozytywy kwarantanny, bo obecnie każdy kolejny tydzień zamknięcia można odliczać z cosobotnią emisją „Harry’ego Pottera” w TVN7, obstawiając, czy dotrwa się o zdrowych zmysłach do kolejnej części. Jako zawodowy czarodziej przeczytałem wszystkie książki od deski do deski tak wiele razy, że gdyby przełożyć to na prawdziwe drewno, to mógłbym wyłożyć parkiety w całym Hogsmeade.  Jestem w stanie wyrecytować pierwsze strony „Kamienia Filozoficznego” o każdej porze dnia i nocy. Chodziłem na premiery o zimowym świcie, wędrując z koleżanką przez całą moją rodzinną miejscowość, w czasach kiedy jeszcze zimy były zimami, a rączki można było rozgrzać na cieplutkim egzemplarzu „Zakonu Feniksa”. W stu procentach zasługuję na Order Merlina Pierwszej Klasy, który otrzymałem za wybitne osiągnięcia w tworzeniu prawa magicznego. Jestem po prostu najlepszym czarodziejem.

To naprawdę miłe, że powstały książki, całkiem przyjemna lektura, zwłaszcza dla wszystkich mugoli, którzy do tej pory płaczą w Internecie za swoimi nieotrzymanymi listami z Hogwartu. Daliśmy im trochę poczuć się magicznie, zobaczyć jak to u nas się żyje, puszczam do Was teraz oczko i nie ma za co, czytajcie sobie śmiało o naszych perypetiach. I tak jak uwielbiam powieść, tak filmy uważam za charłaczo spartaczone. Wielokrotnie apelowałem w Departamencie Kontentu Dla Mugoli, że kurde no, trochę finezji, odrobina zapału, klejcie te stopklatki nieco lepiej, drodzy państwo. Wysyłałem im flakoniki pełne moich myśli, a raz nawet czterema sowami całą myślodsiewnię, żeby zobaczyli, jak to ma wyglądać. Nikt mnie nie słuchał. I wyszło jak wyszło.

Lata temu, po tym jak rozczarowały mnie pierwsze części, odpuściłem sobie oglądanie dalszych. Czasem, jak coś tam rzucali w mugolskiej telewizji, to zdarzyło mi się trafić na fragmenty, ale całościowo nadganiam dopiero teraz. Na brodę Merlina, dzięki za tę kwarantannę. I za speców od ramówki TVN7. Pozdrawiam zawodowo.

Co mi się zatem nie podoba?

Klimat

Przede wszystkim. Okej, może jestem psychofanem lektury, dorastałem z Harrym Potterem i pamiętam różne detale, które tworzyły nastrój od początkowego-dziecięcego przez coraz mroczniejszy, aż do finałowych „Insygniów Śmierci”, dlatego tak mi to przeszkadza. Moim zdaniem trudno się wgryźć w świat przedstawiony w filmie. Po prostu. Przyznaję, trochę oszukałem emisję telewizyjną i na HBO GO obejrzałem już połowę „Księcia Półkrwi”, który #niespodzianka spodobał mi się, ale trochę wstyd, że wszystko dotarło się dopiero po pięciu poprzednich, takich-se, dziełach. Historie przedstawiane są tam chaotycznie i zbyt płasko. Dziwię się fanom filmów, którzy nie czytali książek (są tacy!), że w ogóle widzą powiązania między wątkami i potrafią wywnioskować co z czego wynika, bo filmowcy po macoszemu potraktowali wiele, często kluczowych, historii. Ubiegła sobota na Twitterze minęła pod znakiem żałoby po Syriuszu Blacku. Ludzie pisali, ze jego śmierć zawsze im „łamie serce”, a mi bardziej łzy z oczu wyciskają sceny, kiedy Shrek złośliwie dogryza biednemu Osłowi w konkurencyjnym filmie. No nie czuję tego i dopiero pod koniec sagi oglądam to mniej krytycznie. A nawet się nieco wciągnąłem, więc już odliczam do telewizyjnego startu „Księcia Półkrwi”. Kremowe piwko na tę okazję już schłodzone.

Dumbledore

To zasługuje na osobny akapit. W książce Dumbledore to sympatyczny, nieco odchylony (ale w zwariowaną stronę) starszy pan, tymczasem w filmie to po prostu odpychający, nadgorliwy staruch, który nie wzbudza ani pozytywnych emocji, ani zaufania. Przykład z tej soboty, kiedy po raz pierwszy oglądałem od A do Z „Czarę Ognia”. Z owego ognia wypada kartka z nazwiskiem Pottera. W książce profesor spokojnym tonem zaprasza go do sali obok. „No to… do sąsiedniej komnaty, Harry” – mówi. A później równie spokojnie pyta, czy chłopak wrzucił swoje nazwisko do czary. Potter mówi, że nie. Tyle oryginał. W filmie Dumbledore wręcz napada na Harry’ego, trzęsąc jego zestresowanym ciałem, próbując wydusić z niego odpowiedzi. Książkowy Albus wie, że święci się coś złego. Filmowy myśli, że Potter zgłosił się dla jaj. Opanowanie – zero procent. Darcie japy – volume max. Od trzeciej części, kiedy Dumbledore’a grał Michael Gambon, postać jest narwana i nieprzyjemna w odbiorze.  Dumbledore z filmów zachowuje się tak, jakby pobierał lekcję smaku i dobrego wychowania u Krystyny Pawłowicz, a przecież wszyscy wiemy, że z niej najzwyklejsza charłaczka. Thank u, next.

Zblazowani bohaterowie

Poszperawszy w sieci widzę, że z tym Albusem szarpiącym Harry’ego była niezła afera 15 lat temu, więc nie jestem oryginalny. Ale pierwszy raz oglądałem tę scenę właśnie ostatnio, dlatego musiałem dać temu upust i sam pewnie wyjdę z szoku za kolejnych lat piętnaście. Niestety nie tylko filmowy dyrektor, ale w mojej opinii wiele postaci jest zaprezentowanych tak na pół gwizdka, szaro i nijako. Zupełnie jakbyśmy oglądali pierwszy w historii film z dźwiękiem i twórcy jeszcze nie za bardzo wiedzieli w jaki sposób komunikować się z widzem. Jedną z większych zbrodni jest mdła postać Remusa Lupina. W książce go uwielbiałem, w filmie mnie odpycha. Być może chodzi o aktora. Nie podoba mi się, jak zarżnęli Lunę Lovegood, w której fanklubie jestem z oficjalnym certyfikatem „top fana”, natomiast film słabo zaprezentował to, jak niezwykłą postacią jest ta dziewczyna. Wiem, że bliźniacy mają z kolei całkiem spory mugolską fanbazę, ale moim zdaniem są zbyt głupkowaci i na siłę w dialogach uzupełniają się nawzajem, czasem jednocześnie wypowiadają te same, baaaaardzo długie, kwestie. A. To. Jest. Niemożliwe. Hiperbolizacja tego, co w książce było zarysowane znacznie lżej.

Natomiast główna trójka aktorów jest dobrana bardzo dobrze. Kontaktowałem się z oryginalnymi Potterem, Granger oraz Weasleyem i zgadzamy się. Mugole Radcliffe, Watson i Grint spisali się nieźle. Tak samo jak aktorzy grający Snape’a, McGonagall, Hagrida czy Moody’ego. Przy wyborze Lupina i Syriusza Blacka musieli jednak maczać swoje brudne palce szmalcownicy.

Mało emocji

Łączy się to trochę z powyższym, ale nawet najbardziej dramatyczne wydarzenia są nierzadko przedstawione na poziomie aktorskich uniesień a’la „Ukryta prawda”. Twoja przyjaciółka zostaje prawie pozbawiona życia i leży spetryfikowana w skrzydle szpitalnym? Profesorka bez większych emocji pokazuje ci ją niczym ładny kwiatek w książce od zielarstwa. Prawie ją coś zabiło, ale nie ma tragedii. Rzućcie okiem i wracajcie na historię magii.

Finał sezonu. Neville zabija Nagini. Wąż goni Rona i Hermonię, ci uciekają, przewracają się, wąż się zbliża… czy to koniec? Nie, po prostu ciach mieczem. Dwie sekundy. Gad się rozpływa, efekty jak z power pointa.

Glizdogon odcina sobie w rękę, żeby wrzucić ją do kotła i wskrzesić Voldemorta. W książce zwija się z bólu, nie chce tego robić, po wszystkim pada na ziemię ledwo żywy. W filmie – kolejne ciach, chlup, facet z kikutem sobie dalej śmiga po cmentarzu, jak gdyby trenował do „Tańca z gwiazdami”.

Wyświetl ten post na Instagramie.

#felixfelicis ?

Post udostępniony przez Szymon Sokół (@szymeksokol)

Niezgodność z książką

Rozumiem, że trudno jest przenieść książkę jeden do jednego, zwłaszcza z tak bogatym światem przedstawionym, ale niektóre zmiany są po prostu bez sensu, przy jednoczesnym dodawaniu wątków, których oryginalnie nie było. Nie pokażemy skrzatów domowych w czwartej części, mimo że stanowią ważny wątek, ale zróbmy niewiarygodną scenę jak Rogogon Węgierski zrywa się podczas zadania Turnieju Trójmagicznego i lata z Harrym Potterem na grzbiecie po całej okolicy. Sędziowie nic, strażnicy nic, widzowie nic, wszyscy czekają, a my zabieramy się na przejażdżkę na grzbiecie smoka razem z głównym bohaterem. Ach, gdyby tylko Colin Creevey pożyczył Harry’emu swój aparat… tyle dobrych insta-ujęć zmarnowanych. No i to nie Zgredek, ale Neville daje Potterowi skrzeloziele, no bo: skrzatów nie pokazujemy (ten wątek zresztą zgłosiłem do Stowarzyszenia W.E.S.Z., postępowanie w toku). Więc Mrużki też nie będzie, chociaż to ona wyczarowała Mroczny Znak.

Ron atakuje Dracona za nazwanie Hermiony „szlamą”. Filmowa Grenger płacze po usłyszeniu tej paskudnej obelgi. Książkowa? Nawet nie wie, co to znaczy, chociaż rezolutnie stwierdza, że brzmiało to strasznie chamsko. Hitem jest stary Malfoy próbujący zabić Harry’ego w „Komnacie Tajemnic” zaklęciem Avada Kedavra. W Hogwarcie. Tak po prostu. Zaraz po wyjściu od Dumbledora. Przeszkodził Zgredek, który w tej części dostał angaż, a którego później z filmów wymazano, by na ostatniej prostej sobie o nim przypomnieć i ukatrupić. Potter po nim płacze, ale widz może nie wiedzieć dlaczego, skoro w filmach ta relacja nie istnieje.

Można tak wymieniać i wymieniać. W szkole nie można się teleportować. Nie? Dumbledore może więcej, więc to robi. Śmierciożercy latają po świecie jak supermani, chociaż gdy Voldemort leciał bez miotły w książce to wszystkim opadły szczęki z niedowierzania.

Trudno wgryźć się w psychikę bohaterów, pojąć dlaczego zachowują się tak, a nie inaczej, bazując tylko na obrazkach z taśmy filmowej. Niektóre wątki przelatują przez ekran tak szybko, że naprawdę gdybym czerpał wiedzę o świecie magii tylko z telewizora to pomyślałbym sobie, że świat jest to marny. Na szczęście mogę zrecenzować to okiem fachowca, dlatego jeżeli czyta to jakiś mugol – marsz do książek. Filmy to tylko dodatek. Całkiem przyjemny, ale dodatek.

Za chwilę w telewizji poleci część z Księciem Półkrwi i, jak już wspomniałem, ta połowa, którą już widziałem, podobała mi się zdecydowanie bardziej niż wszystko inne do tej pory. Nadzieje rozbudzone, #zostańwdomu, za chwilę wracam dokończyć seans.

Ekranizację „Insygniów Śmierci” widziałem w sporych kawałkach i też daję okejkę. Zatem ogólnie końcówka wyszła im lepiej niż początek. I środek. Leszek Miller approves.

Szkoda, że nie powstało więcej powieści osadzonych w tym świecie. Ósma część „Harry Potter i Przeklęte Dziecko” może być i dość interesującym spin-offem, ale to tylko scenariusz sztuki, który ma te same mankamenty, co filmy. Miła niespodzianka, ale lekko po łebkach. Wolałbym prawdziwą opowieść, napisaną faktycznie przez J.K. Rowling, ale pani Rowling zajmuje się teraz scenariuszami do „Fantastycznych zwierząt”. O dziwo te filmy lubię bardzo. Może dlatego, że nie pasują żadnej książki.

Tu jestem: FACEBOOK / INSTAGRAM / TWITTER :)

You Might Also Like

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.