W pierwszym półfinale Eurowizja zaleciała nieco zatęchle. Szczypta kiczu, odrobina fajerwerków, masa przesłań dla świata, no i ktoś tam próbował jeszcze śpiewać. Kuba Wojewódzki po wtorkowych eliminacjach napisał, że dopiero teraz rozumie Brexit, a moje tandetne eurowizyjne serduszko, po wtorkowych eliminacjach, pękło. Wybór Tulii był, wydawać by się mogło, strzałem w dziesiątkę. Samo promocyjne zdjęcie ilustrujące wybór reprezentanta było wystarczające, by mnie oczarować. Byłem pewien, że to nie jebnie. A jednak, kurka, jebło.
Kiedyś to było
Eurowizję po raz pierwszy oglądałem w 2003 roku, kiedy t.A.T.u. wymęczyło w bólach swoje trzecie miejsce, tracąc zaledwie kilka punktów do zwycięzcy. Wysłałem wtedy nawet SMS-a na Rosję, mimo że występ był surowy, a rudowłosa część duetu tak wyła, że po konkursie na Starym Kontynencie wzrosła sprzedaż aparatów słuchowych, bo co wrażliwszym popękały bębenki. Ale co tam, ja byłem w najwyższym stadium miłości. Jak połowa świata wtedy. I dziś uważam, że ten występ wcale taki zły nie był.
Rosja protestowała, bo w Irlandii padł system audiotele i ten kraj jako jeden z nielicznych nie przyznał im wtedy żadnych punktów. Zamiast ludu przemówiło jury, Rosja dostała soczyste zero, mimo że dziewczyny akurat znajdowały się na szczytach list przebojów, a utwór eurowizyjny był całkiem-całkiem. Moja sympatia do grupy, która w tym miesiącu świętowałaby 20-lecie (halko, staruchy!) trwa nadal, chociaż dzisiaj wokalistki już się nie kochają, Julkę dogonił botoks, a Lena nagrywa 30-sekundowe teledyski, które lądują co najwyżej na instastories oglądane przez kilka osób. Tak wygląda emerytura po show-biznesie.
Ale trzeba, kurde, przyznać, że kiedyś to robili te zespoły. Dzisiaj takich zespołów już nie robią.
Eurowizję lubiłem oglądać, bo podobały mi się punkty
latające po ekranie i wędrówki liczb z kraju do kraju. Od małego kręciły mnie cyferki
w telewizorze, rozpracowywałem telegazetę siedząc na nocniku, podobały mi się
zawody na Eurosporcie z dużą liczbą danych na ekranie (biathlon, tak) czy
teleturnieje, w których był czasomierz i punkty (Familada, tak, tak). Niestety,
tak jak wygraliśmy już chyba wszystkie możliwe mniejsze eurowizje (dziecięcą,
taneczną, młodych muzyków i co tam jeszcze jest lub było) to w tej głównej
idzie nam cienko i punkty do nas lecieć nie chcą. Co roku biorę popcorn i
czasem nawet nie zdążę otworzyć paczki, a jest już po zawodach. Przez wiele lat
wysyłaliśmy jakieś dziwne twory, no-name’y z tragicznymi utworami, a po tym,
jak chórzystka z „Jaka to melodia?” zajęła ostatnie miejsce w półfinale
odpuściliśmy sobie konkurs na dwa lata.
Shake what your mama gave ya!
Powróciliśmy z przytupem w 2014, a „My Słowianie” Cleo i Donatana to zdecydowanie jeden z najcharakterystyczniejszych występów w konkursie, nie tylko z Polski, ale w ogóle i nic dziwnego, ze zajął piąte miejsce w głosowaniu telewidzów. I, o-mój-boże, jak ona ubijała to masło na scenie. W kategorii spożywczej wygraliśmy wszystko. W sumie przez cztery lata mieliśmy całkiem niezłą passę z corocznym awansem oraz spektakularnym televotingowym sukcesem Michała Szpaka, który od widzów dostał brązowy medal, a od jurorów miejsce przedostatnie, co było jeszcze większym rozjazdem niż w przypadku słowiańskiego hitu.
Pięknie nam szło aż do bolesnego występu z 2018 – choć wydawać by się mogło, że mieliśmy pełen pakiet: w końcu dobry radiowy bicik, polski David Guetta, Gromee, wypowiadał się naprawdę bardzo sensownie na temat wizji konkursu, wydawało się że czuje o co tam chodzi, ale pierwsze kilka sekund występu pokazało, że ups… szwedzki wokalista śpiewający „Light Me Up” brał chyba lekcje śpiewu u zestresowanej Leny z t.A.T.u. i próbował odtworzyć jej nieudany popis z 2003 r., a i reżyseria występu mogła być, niestety, lepsza. Emocje i nadzieje umarły natychmiastowo, jak miesiąc później po pierwszym gwizdku meczu Polska – Senegal w fazie grupowej Mundialu. A taki to był wpadający w ucho numer.
Świat 2, Polska 0. I to w ciągu kilku tygodni. A my przecież tak potrzebujemy międzynarodowego uznania. Smutno.
Do tegorocznej edycji zawsze broniłem Eurowizji, bo mimo piórek, ogni, kiczu i tandety, zawsze udawało mi się znaleźć kilka ciekawszych numerów i nie zgadzałem się z niedzielnymi widzami, którzy twierdzili, że Eurowizję wygra tylko „baba z brodą”, bo baba z brodą wygrała tylko raz i to wtedy, kiedy my ubijaliśmy masło na scenie. Każdy orze jak może, choć – rzecz jasna – rozumiem dlaczego utarł się taki stereotyp. Kiedy Finlandia wysłała na Eurowizję grupę, w której wszyscy mieli zespół Downa, media krzyczały że już pozamiatane, tymczasem zespół nie przeszedł nawet do finału. Kiedy jakiś wschodni kraj wysłał gołego dzikusa wywijającego na scenie dwumetrowym warkoczem, to po ogłoszeniu wyników półfinałów znosili go zapłakanego do karetki, żeby wstrzyknąć mu coś na uspokojenie.
To akurat wymyśliłem, ale przegrał. Krótko mówiąc – baba z brodą to jednak nie zawsze recepta na sukces. Wygrana Jamali z Ukrainy z utworem „1944” czy Salvadora z Portugalii to zupełnie przeciwległy biegun zwycięzców.
Kilka dni temu, kiedy nie przeczuwałem naszej porażki, wesoło biegając na bieżni w rytmie „Pali się”, uderzyło mnie że konkurs ten oglądam już raczej z sentymentu i faktycznie trudno nie zgodzić się, że to raczej festiwal beki, bo Eurowizja na dłuższą metę nie lansuje już nawet średniej jakości przebojów, nie wspominając o jakichś oszałamiających karierach zwycięzców. Przesłuchałem większość kandydatów dwa tysiące dziewiętnaście i znalazłem może ze cztery interesujące melodyjki. Co ostatnio takiego przebojowego wyszło z Eurowizji? We are the heroes of our times Mansa Zelmerlowa? Euphoria Loreen? Co tam tłukła Eska dwa razy na godzinę przez pół roku? Właśnie to. Wieki temu.
Może nie o produkcję przebojów tutaj chodzi? Nic dziwnego, dzisiaj słuchanie muzyki jest niesamowicie rozdrobione, co innego leci w radio, co innego króluje na YouTube, jeszcze inne rzeczy na Spotify, inne hity mamy w Europie, a przy innej nutce bujają się w USA i tak dalej. Wszystko ma bardzo krótki termin ważności, a i masowość muzyki jest jakby mniejsza – gdzie te czasy, kiedy każdy, chcąc nie chcąc, znał piosenki Lady Gagi? Sprawdziłem aktualnie notowanie POPlisty w radyjku i nie znam połowy artystów z czołowej dwudziestki, a piosenki po tytułach to, jako tako, kojarzę dwie. Dwie na dwadzieścia. Nie kłamię, tak jest, sprawdziłem dokładnie… a taki byłem kiedyś obcykany w popkulturze. Dzisiaj wszyscy marzący o spektakularnym sukcesie po Eurowizji muszą się naprawdę bardzo postarać.
Skoro konkurs nie tworzy już gwiazd ani hitów to trzeba jednak zacząć kombinować, żeby się wyróżnić. Słowianki się wyróżniały. Szpak się wyróżniał. Tegoroczne reprezentantki, Tulia, wyróżniały się również, a przy tym wnosiły do konkursu świeżość, oryginalność, smak i klasę, czyli coś czego w finale brakuje, a ja wierzyłem, że to się zdecydowanie obroni. W idealnym świecie by się obroniło. W idealnym świecie mógłby to być czarny koń. Ale świat mamy plastikowy, a nie idealny. Koń padł na pierwszym okrążeniu.
I mimo, że scena była za ciemna, i mimo przydługawych szerokich kadrów na całą halę zamiast na wokalistki, wydawało mi się, że to jest nieprawdopodobne nie awansować. Miało palić się, palić się, miłosny ogień, a iskiereczka zgasła. Australijka – jedna z faworytek konkursu – napisała, że nie potrafi cieszyć się w stu procentach ze swojego awansu, bo nie ma tam Polski. Podobnie wielu zagranicznych komentujących. Łapki w dół pod naszym, prawie najpopularniejszym, półfinałowym występem na YouTube pochodzą głównie znad Wisły, no ale my tak chyba lubimy się taplać w negatywnych emocjach.
Polska odpada, San Marino w finale
Co roku ubija nas jury, ale miałem nadzieję, że tym razem tzw. „profesjonaliści” w swoim głosowaniu dostrzegą co się kryje za białym śpiewem i woalkami Polek, na wszelki wypadek gdyby widz nie skumał, że to jednak dobre jest. Owszem – można napisać, że polski występ był bez światła, że stroje dziewczyn z zespołu Tulia no nie wyglądały na tradycyjne polskie i generalnie TVP mogłoby bardziej przykładać się do tego, jak te nasze występy wyglądają w telewizji, ale te małe mankamenty zdecydowanie nie powinny zabierać nam miejsca w czołowej dziesiątce półfinału (na, zaledwie, siedemnastu kandydatów). Tymczasem jesteśmy poza top10, a taka tandeta jak Turek reprezentujący San Marino, recytujący swoją piosenkę niczym pijany wujek na rodzinnym karaoke, w finale jest. I co najmniej kilka sztampowych pop-piosenek, które są za słabe nawet na radiowe plejlisty. Fałszująca Cypryjka w srebrnym stroju, kręcący się wokół własnej osi spłoszony Estończyk, a idź pan w chuj. Pierwszy półfinał to był trochę cringe fest i nie wiem czy widzowie zapamiętali po emisji jakąkolwiek piosenkę, by sobie coś tam nucić. Okej, naprawdę uroczy występ dali Słoweńcy (mogliby wygrać i utrzeć nosa wszystkim walczącym o trofeum too hard), postarała się Grecja, spodobała mi się też Australia, którą wcześniej wysłałbym do cyrku, ale pakietu bezbłędny wokal + cuda na kiju (dosłownie!) trudno nie docenić.
Jednak po półfinale równie zapamiętywalnymi, i mało muzycznymi, elementami zostali: samo-maso z Islandii, wybełkotany sukces San Marino czy prezenter śliniący się do wokalisty z Hiszpanii i pokazujący przez 2-minutową z nim rozmowę jego zdjęcie bez koszulki wydrukowane z instagrama. By the way, Izraelscy prezenterzy to najsmutniejsze co można zobaczyć w tym tygodniu w telewizji (a jesteśmy w tygodniu przedwyborczym), prowadzenie tego show to zawsze festiwal najmniej śmiesznych żartów ever sponsorowany przez ciarki żenady, ale w tym roku idzie sobie wydłubać oczy i wsadzić je do uszu, żeby nie mieć kontaktu z dziadostwem wylewającym się z ekranu. Gdzie im tam do Petry i Mansa z 2016, którzy byli wisienką na torcie całego wydarzenia i nikt nie próbuje z tym handlować do dziś. Ich „Love, Love, Peace, Peace”, czyli recepta na eurowizyjny przebój, to majstersztyk (jeżeli ktoś tego nie widział to wrzucam wideo poniżej), a całe prowadzenie było pełne błyskotliwych dowcipów, spontanicznego luzu, po prostu złoto.
Pomijając podnieconego Izraelczyka, brutalnych ciosów w katolicki model tradycyjnej rodziny było w ciągu wtorkowej transmisji tak wiele, więc dziw bierze, że na Woronicza nic nie wybuchło, Kurski nie wydał dekretu zdejmującego natychmiast konkurs z wizji, a żeby było śmiesznej: wszystko to było nadawane z oznaczeniem „bez ograniczeń wiekowych”. W telewizji PiS.
Odcinek eliminacyjny z Polską oglądały u nas niespełna 2 miliony widzów, czwartkowy – mniej niż milion. Gdzie te czasy, kiedy pojedynek Ich Troje z t.A.T.u. widziało 9 milionów Polaków, a Cleo czy Szpaka, wiele lat później, prawie sześć?
Jeżeli TVP chce powalczyć o wyniki, w konkursie i w telemetrach (o tym jak bada się oglądalność napisałem tutaj – klik!), to musi też się postarać. Chociaż odrobinę. Zainwestować w scenę, w reżysera, w efekty, nie robić selekcji na ostatnią chwilę, wybrać utwór, który wpada od razu w ucho, mieć pomysł na występ albo zebrać ekipę, która ten pomysł będzie miała, skupić się na tym, jak to WYGLĄDA w telewizorze, czyli zrobić to, co robią co roku wszystkie inne delegacje, od Szwecji do Czech osiągając często świetne efekty niewielkim kosztem.
Ale czy nasza telewizja jest w stanie wysłać coś, co przebije Olę Ciupę robiącą pranie na scenie?
PS: Okej. Wszystko byłoby cacy, gdybym ten tekst puścił dzień po wtorkowym półfinale, bo drugie eliminacje trochę przydeptują moją puentę – w czwartek nie awansowało nic wstydliwego, część utworów zyskała na żywo, więc w dzisiejszym finale mamy co najmniej kilka fajnych wystepów – zarówno mainstremowych, jak i mniej. Może coś nawet trafi do radia.
Ale skoro już tak się namęczyłem no to klikam „opublikuj”. Taki to konkurs. W sumie nie wiadomo, o co w nim chodzi. Jak w tym tekście.
Jestem na Facebooku (klik!), Instagramie (klik!) i Twitterze (klik!).
Swoją drogą, gdy prezenterzy trąbili w tym roku o tym, że „należy głosować, bo o zwycięstwie mogą zadecydować DWA PUNKTY” to właśnie nas mieli na myśli.
Przegraliśmy półfinał dwoma punktami :/
Co więcej – babcia z Czech podała swoje punkty odwrotnie w pierwszym półfinale i obliczono, że jednak powinniśmy być w top10, gdyby podała je dobrze. Cicho o tym jest bardzo, a niezły zonk – na moje Polska powinna mieć dzięki temu automatyczny awans za rok. Szkoda.
Haha, miło wiedzieć, że nie tylko ja nadal kocham T.A.T.u