Jak przycisnąć linie lotnicze i dostać odszkodowanie? Czy Egipt jest ok?

Kiedy naród wybrany cierpi za granicą, koczując dwadzieścia cztery godziny w upalnym niekatolickim kraju, to można byłoby się spodziewać, że będą trąbić o tym wszystkie media. A jeżeli na lotnisku, na tym niebezpiecznym terenie znajdują się nadwiślańskie filary przyszłości, bąbelki narodu polskiego, to trudno nie spodziewać się reakcji Ministerstwa Spraw Zagranicznych, blessed be the fruit. Tymczasem po przylocie do Warszawy, dobę później niż powinniśmy, żaden nawet stażysta z TVN24 nie czatował na nas ani w hali przylotów, ani w poczekalni, ani przed lotniskiem na Okęciu. A przecież materiał był to na co najmniej kilka nagłówków i niemało żółtych pasków. Polacy. Zagranica. Egipt. Awaria. Uszkodzony silnik. Brak informacji. Brak kontaktu ze światem. Nie ma jedzonka. I nie ma ani połowy reportera po powrocie? A taka była okazja.

No dobra. Na otarcie łez wpadło sporo PLN-ów odszkodowania, wyszarpane niechętnym liniom lotniczym i opiszę tu wszystkim zainteresowanym, jak szarpać to samemu. Bez pośredniczących firm, których w sieci pełno, a które później zabierają dla siebie jedną czwartą łupu. Linie lotnicze nie są chętne, by respektować prawa pasażera, ale co tu dużo mówić – te pieniądze po prostu nam się należały. A brzmi jeszcze lepiej, jak czytacie to głosem Beaty Szydło.

Jak otrzymać odszkodowanie za opóźniony lot skutecznie i bez pośredników? Szczegóły trochę niżej.

Egipt welcome to

Samo odpoczywanie w Egipcie zasługuje jednak na osobny akapit. Długo się wzbraniałem przed wakacjami tam, bo niebezpiecznie, bo dziko, bo nie chcę wspierać polskimi złotówkami reżimów itepe itede. Każdy kolejny rok nad Wisłą/na całej Ziemi wypiera mnie jednak ze wzniosłych idei, wiary że działania jednostek mają znaczenie we wszechświecie i to, że powinienem postępować zgodnie z takimi staroświeckimi wartościami jak sumienie, skupianie się na celach wyższych i ratowanie wszystkich dookoła, przy jednoczesnym poświęcaniu własnej równowagi psychicznej. Kiedy otoczenie jest do kitu, świat jakoś specjalnie z tobą nie współgra, trudno, zrób sobie dobrze sam. Chciałem wypocząć i mieć trochę egzotyki z wodą gorącą jak zupa w słonecznym miejscu nie za milion dolarów? To sobie tak wybrałem. *rozkłada bezradnie rączki jak pan z popularnego emoji*

„Zamawiam” było kliknięte z całą świadomością, że nie będzie to wyjazd, jak na Zakynthos rok wcześniej, gdzie można było wynająć samochód i na własną rękę zwiedzać okolice, a trzeba liczyć raczej na atrakcje okołohotelowe oraz ewentualnie wycieczki zorganizowane. I chociaż jestem już cztery levele wyżej od pamiętnych wakacji w Bułgarii roku pańskiego dwa tysiące piętnastego, gdzie pełnią szczęścia było all-excuse-me i żłopanie rozcieńczonych drinków z plastikowych kubków w hotelowym nie-za-świeżym lobby, to Marsa Alam okazało się naprawdę w porządku. W sam raz dla umęczonych ludzi po roku ciężkiej harówy.

Wylądowaliśmy nocą, kiedy w Polsce zaczynał się nowy rok szkolny 2k18. Płyta lotniska przywitała nas trzydziestoma stopniami i gorącymi podmuchami powietrza. Agnieszka, jedna trzecia naszej ekipy, czując ciepły powiew na twarzy oznajmiła, że nie muszę się przejmować już niczym, bo te wakacje są najlepsze. Odetchnąłem z ulgą, ale tylko na chwilę, bo droga z lotniska do hotelu nie zwiastowała fajerwerków. Nasz hotel, Blue Reef Red Sea Resort, na zdjęciach wyglądał zacnie, kameralnie, czysto i ładnie, z pocztówkowymi wręcz widokami dookoła. Tymczasem jechaliśmy kamienną pustynią, za oknami autokaru krajobraz zalatywał lekką apokalipsą i co jakiś czas zostawialiśmy współpasażerów na trasie naszego the-walking-dead-tour przy budynkach średnio ciekawych. Okazało się jednak że #uff i oczekiwania dorównały rzeczywistości. Nasza oaza na tej egipskiej trasie była jak z tej pocztówki.

Hotel

Sam hotel był czysty, zadbany i z miłą obsługą. Kompleks dwupiętrowych budynków, w towarzystwie basenu z ciepłą wodą, palm, ogrodu, boiska, bezpośrednio przy plaży, z leżakami i parasolami na niej. Na miejscu był stały zespół lokalnych animatorów, którzy organizowali zajęcia – od porannego „sportu” w basenie przez popołudniowe dance’y, kończąc na wieczornych przedstawieniach. Może zabawa nie dorównywała animacjom z Grecosa, które były intensywne i zróżnicowane przez cały dzień, ale tutaj też w miarę dawali radę. Co do żarła to nie jestem specjalistą w opisywaniu pożywienia, bo jedzenie dzielę na takie, które mi smakuje i takie, które nie – tam mi smakowało. Wakacje z full serwisem to jedyny czas w roku, kiedy wrzucając mięso do pity, czuję się jak uczestnik „MasterChefa” (normalnie gotuję tylko jajka na półtwardo i czasem jakiś makaron). Naprawdę nie miałem zastrzeżeń do hotelu oraz tego, co tam się działo i atmosfera niczym nie odstawała od tej w europejskich kurortach, a można było odnieść wrażenie, że starali się tam nawet bardziej. Wieczory często spędzaliśmy na shishy u naszego nowego kolegi Hassana, który miał swój namiot na terenie hotelu, uczył się mówić po polsku i graliśmy z nim w UNO. Albo coś tam piliśmy przy barku.

Dużo się mówi o tzw. klątwie faraona, przesrana lekko sprawa, ale mnie nic nie złapało. Byli ludzie, których brzuszki pracowały odrobinę gorzej, ale o dramatycznych przypadkach spędzenia połowy urlopu w toalecie nie słyszałem, a pod koniec wyjazdu tak się rozochociłem, że nawet raz przemyłem zęby wodą z kranu, yolo.

Woda i rafa koralowa

Morze w Egipcie? Do jasnego pierona, najlepsze. Nad Bałtykiem to sobie mogę co najwyżej pospacerować wzdłuż plaży, ale nawet na Fuercie czasem wydawało mi się, że czuję chłodniejsze prądy. A tu można sobie po prostu leżeć i leżeć, i leżeć, i leżeć. Przy hotelu mieliśmy świetną i dziewiczą, zupełnie niezniszczoną rafę koralową. Wtedy jeszcze nie było pomostu, który umożliwiał bezkolizyjne dotarcie do głębokości i trzeba było najpierw sporo przejść, bo płycizny było tam naprawdę sporo, a później trochę polawirować ścieżkami pomiędzy ostrymi krawędziami rafy, która zaczynała się, kiedy woda sięgała zaledwie do ud.

Ryby, które żyły na tej płyciźnie broniły swoich posiadłości, więc uderzały o stopy brodzących, z kolei płyniecie, kiedy jesteś w wodzie tylko do pasa, powodowało ryzyko przypadkowego zahaczenia o rafę. Raz przywaliłem leciutko kolanem i było to jak przejechanie po ostrych krawędziach kartki papieru. Trochę gimnastyki zatem wymagane, ale z drugiej strony dotarcie na głębokości nie jest wyczynem na miarę finałowego zadania w „Wyprawie Robinson”. Najlepszy moment to ten, kiedy nagle nie widać dna i wpływa się w świat kolorowych rybek oraz błękit znany z filmów przyrodniczych BBC. Sama maska oraz rurka do snurkowania (czyli pływania z głową skierowaną w dół, ale na powierzchni) dostarcza naprawdę efektu wow. A prawdziwi nurkowie potwierdzali, że niżej jest jeszcze lepiej.

Wyświetl ten post na Instagramie.

ja na wakacjach. #elo

Post udostępniony przez Szymon Sokół (@szymeksokol)

Wycieczki

Wzięliśmy dwie, obie kupione lokalnie. Codziennie ktoś nagabywał tych jeszcze nieopalonych turystów na skorzystanie z ich usług, speszyl ofers for majfriends. Hello, how are you? Any decision? No? Ok, I’ll be back tommorow! I wracali. Degradacja z myfrienda na „nie-znam-typa” następowała powoli, wraz ze wzrostem poziomu opalenizny i ciągłym nieskorzystaniem z oferty. My na wycieczki chcieliśmy pojechać pod koniec pobytu, więc wtedy to nawet sami musieliśmy zabiegać o zainteresowanie u handlarzy.

Pierwsza wyprawa to safari na quadach po okolicznej pustyni, trochę chodzenia po górach i wizyta w wiosce Beduinów, gdzie chłopczyk serwował lokalną herbatkę (nadal żadnej klątwy!) i można było sobie pooglądać czy dosiąść wielbłąda. W trakcie organizator robił nam dodatkowe fotki, za które później chciał NIE – jak myśleliśmy – 18, a 80 (!) dolarów (czyli cena wycieczki razy dwa i pół). Koleś robił te zdjęcia z serii „wystaw rękę, pstryknę tak, że niby trzymasz słońce”, przy czym później okazało się, że słońce jest 3 cm od naszych palców. Ostatecznie kupiliśmy tę płytę z fotami i filmem w cenie pięć dolarów na głowę, bo pan „Robię Świetne Foty” dzień później szukał nas w hotelu, by opchnąć ten high quality content i robił dramatyczne miny, kiedy mówiłem mu, że nie damy więcej niż 5. Wtedy on schodzi z 80 dolarów na 75 i myśli, że to negocjacje, podczas gdy to był nasz ostatni dzień (tak przynajmniej myśleliśmy, zanim nawalił samolot) i więcej kasy po prostu nie mieliśmy. Ostatecznie odszedł okradziony (w swoim przekonaniu), a my te zdjęcia odpaliliśmy raz, bo były do kitu. Lepsze zrobił nam jego mały pomocnik za napiwek, naszymi własnymi telefonami.

Drugą wyprawą była podróż do innego kompleksu hotelowego na rafę koralową i zobaczenie ogromnych żółwi. Biorąc pod uwagę, jak bardzo podobało mi się w wodzie obok nas, liczyłem że taka wycieczka to już całkowicie mnie oczaruje, tymczasem wyjechaliśmy na niesamowicie wyeksploatowaną, szarą rafę, do której płynęliśmy w wysokich falach kilkadziesiąt minut, woda wlewała mi się do rurki non-stop i nawet nie zdałem sobie sprawy, że właśnie oglądam gwóźdź programu, cały czas czekając na właściwe atrakcje. Wszystko to w towarzystwie dziesiątek osób wokół nas i szukania co chwile przewodnika, żeby za nim nadążyć i się nie zgubić w morskim tłumie. Okazało się, że rafa przy naszym hotelu była taka cudowna, że gdybyśmy wiedzieli to wcześniej, to można byłoby sobie wypad ten darować. Uratowały go ogromne żółwie, które spotkaliśmy, a których obok nas nigdy nie było.

Bezpieczeństwo

Poza tymi dwoma zorganizowanymi wypadami, wiadomo było, że raczej sami nie będziemy się nigdzie zapuszczać. Nie było nawet za bardzo dokąd. Naprzeciwko naszego hotelu było takie a’la miasto (stamtąd zresztą wyruszało się quadami) z paroma budynkami i nic więcej. Dwa razy poszedłem na drugą stronę do apteki. Hotelowy stróż z pistoletem za pasem przeprowadził mnie bezpiecznie przez ulicę, żeby żadna ciężarówka mnie nie walnęła, a aptekarz był bardzo uprzejmy. Raz poszliśmy trochę dalej, kilkaset metrów poboczem tej miniautostrady, do sklepu z gadżetami, żeby u egipskiego sprzedawcy znaleźć magnesy. Trudno mi powiedzieć coś więcej w tej kwestii, bo po prostu nie podróżowaliśmy po kraju i nie byliśmy w żadnym większym mieście, a tam gdzie bywaliśmy, było bez problemów. Hotel zatrudnił ochroniarzy, którzy posterunki mieli nawet przy wyjściach z plaży. Atmosfera swobodna, chociaż jak się chciało pójść dalej brzegiem morza, to trzeba było popisać taki świstek, że hotel nie odpowiada za nas poza jego terytorium. To było raczej jakieś zabezpieczenie wewnętrzne, które nawet nie za bardzo wiem, czy w ogóle miało moc prawną i po co było, bo nie siedzieliśmy przecież w więzieniu.

Suma summarum, tak, podobało mi się. W Egipcie chciałem się byczyć, zobaczyć najpiękniejszą rafę, mieć ciepłej wody pod dostatkiem i po prostu wyluzować. Jest spora szansa, że kiedyś tam wrócę, jeżeli zapragnę tego jeszcze raz, ale nie w tym roku. Zawsze przed wyborem miejsca docelowego mimo wszystko czytam komunikaty Ministerstwa Spraw Zagranicznych, przeglądam fora i informacje prasowe na temat rejonów, które chcę odwiedzić. Tu było okej. Do Turcji na przykład jakoś mnie nie ciągnie. Był to naprawdę udany wypoczynek, który plasuję w moim skromnym (jeszcze) rankingu wyjazdów z biurem podróży w topowej trójce – zaraz za Zakynthosem, ale przed Fuertą. Nie zdarzyło się nic, co by mogło wpłynąć negatywnie na moją ocenę.

Wyświetl ten post na Instagramie.

day 16. #truestory

Post udostępniony przez Szymon Sokół (@szymeksokol)

Jak odzyskać pieniądze za opóźniony lot?

Nasz lot powrotny opóźnił się o pełną dobę. Połowę tego czasu koczowaliśmy na lotnisku, po tym jak kapitanowi samolotu skończyły się już kłamstewka („odpalam silniki, żeby państwo słyszeli, że pracują, co oznacza, że zaraz… eee… wylecimy” – serio) i minęły regulaminowe dwie godziny w maszynie, czekając na oderwanie się od płyty lotniska. A to nie nastąpiło. Po całej nocy w hali, kiedy ktoś w końcu zaczął nam cokolwiek mówić, wywieźli nas do dwóch hoteli i mieliśmy fuksa, że trafił nam się ten wypasiony. Nadprogramowy wieczór spędziliśmy w pięknych okolicznościach z całym serwisem, druga połowa ekipy nie miała takiego farta i trafiła do jakiejś dziury na przeczekanie. W każdym razie…

Jeżeli lot z UE lub do UE opóźni się o więcej niż trzy godziny z winy przewoźnika, pasażerowi przysługuje prawo do odszkodowania – w zależności od odległości między lotniskami, może to być 250, 400 lub nawet 600 euro. W Internecie jest sporo stron oferujących pomoc w odzyskiwaniu odszkodowania, które robią za pasażerów to, co oni sami mogą zrobić, przy okazji inkasując spory procent z wypłat. Oczywiście może zdarzyć się tak, że linie lotnicze będą BARDZO uparte i wtedy będzie potrzebna pomoc specjalisty, ale większość kroków można wykonać samemu.

  1. W pierwszym kroku napisz sam/a do linii lotniczych prośbę o odszkodowanie, opisując historię swojego opóźnionego lotu (skąd, dokąd, dane pasażerów), powołując się na przepisy rozporządzenia nr 261/2004 Parlamentu Europejskiego. Możesz to zrobić mailowo, jeżeli znajdziesz formularz lub e-mail do kontaktu na stronie przewoźnika – czasem to nie jest takie oczywiste. Czeska linia, która obsługiwała nasz lot z Marsa Alam, miała nieźle zakamuflowany formularz kontaktu i żadnego maila na oficjalnych stronach. Warto dokumentować opóźnienie w trakcie jego trwania – przewoźnik, mimo oczywistego posiadania listy pasażerów, i tak poprosił nas o dowód, że podróżowaliśmy tym rejsem. Zażyczyli sobie zdjęcia kart pokładowych (które, po tym jak nasz lot opóźnił się o 24h, nam zabrano, bo później dano nam nowe… ale fotki mieliśmy #cwaniaki). W mailu do linii można dodać, że w przypadku decyzji odmownej wypłacenia odszkodowania kierujesz sprawę do Urzędu Lotnictwa Cywilnego.
  2. Wysłane? Czekasz na decyzję przewoźnika. Czasem niestety trzeba ich ponaglać. Nietrudno znaleźć w Internecie ludzi, których właściciele floty olewają długimi tygodniami – trzeba uzbroić się w cierpliwość i stanowczo się przypominać. Linie pewnie odpiszą, że opóźnienie nie wniknęło z ich winy i żebyśmy się odczepili, bo w takim przypadku niczego nie muszą wypłacać. Taką odpowiedź otrzymałem dwa razy, kiedy postanowiłem powalczyć. Za pierwszym razem (lot do Bułgarii) od razu skierowałem sprawę do Urzędu Lotnictwa Cywilnego (trzeba to zrobić listownie, wszystkie informacje – co załączyć, w jakiej formie – są na stronach ULC, dajemy tam też historię korespondencji, w tym decyzję odmowną). Urząd przekazał ją swojemu odpowiednikowi w Bułgarii. Mailowo, po paru miesiącach, otrzymaliśmy od niego informację, że odszkodowanie się nam należy, bo to jednak była wina przewoźnika, o czym go też poinformowano. Po jakimś czasie poproszono nas o numery kont i kasa wpadła. Decyzja taka jest decyzją administracyjną, którą należy wykonać. Gdyby jednak linie tego nie chciały zrobić, pozostaje wyegzekwowanie należności sądowo.
  3. Historia z lotem do Marsa Alam jest jednak bardziej skomplikowana i wymagała więcej cierpliwości oraz dłuższego upływu czasu. Z racji długiego dystansu, należało nam się (#hehe) 400 euro na łebka. Firma odpisała oczywiście, że opóźnienie wynikało z przyczyn niezależnych od nich (samolot miał rozwalony silnik i czekaliśmy dobę, aż przylecą części zamienne, ale okej), więc nie dostaniemy odszkodowania, ALE w związku z niedogodnościami proponują mniejszą kwotę na otarcie łez (200 lub 250 euro). Stanęliśmy przed ciężkim wyborem, niczym w teleturnieju. Brać czy nie brać? W naszym piśmie, dodatkowo podliczyłem koszty za dodatkowy nieplanowany dzień urlopu w pracy, koszty na lotnisku (początkowo jedzenie kupowaliśmy sobie sami, dopiero po wielu godzinach dostaliśmy wczorajsze ciastko z wodą), koszty połączeń z siecią, stracone bilety PKP w Polsce i tak dalej, więc poza 400 euro, zaśpiewałem o dodatkowe złotówki. Zadzwoniłem też do ULC i pracownik stamtąd powiedział mi, że sam fakt proponowania niższej kwoty jest poniekąd przyznaniem się do winy i chęcią ugrania czegoś na tym, ale on nie może gwarantować, jak to się skończy – jeżeli odmówią to sprawę możemy oczywiście do nich skierować, ale obecnie rozpatrywanie trwa ponad rok (przedłużyło się znacznie od moich wcześniejszych bułgarskich potyczek). Ostatecznie odpisałem, że uprzejmie dziękujemy, ale zgodnie z prawem kwotą odszkodowania powinno być 400 euro i taką byśmy chcieli. A jeżeli się zgodzą bez kwękania, to zapomnimy o naszych dodatkowych roszczeniach za ekstra koszty. W związku z wcześniejszą opieszałością, dałem im też deadline, po którym sprawę kierujemy do Urzędu Lotnictwa Cywilnego oraz do sądu (a że sądy lubię, wiadomo – klik!).
  4. Czas minął, firma nie odpisała, zatem gruby plik papierów poszedł do ULC i byliśmy gotowi czekać ten rok. Tymczasem, parę dni później, odpisali. Dobra, dostaniecie cztery stówy, proszę podać numery kont. Podałem je zatem, ale (niespodzianka!) musieliśmy czekać kolejne tygodnie na reakcję. Ponaglające wiadomości też nie dawały rezultatu, więc pomyślałem, że Czesi się z nami nieźle bawią. W grudniu poproszono nas znowu o chwilę cierpliwości z powodu zakończenia roku budżetowego, ale kolejne tygodnie 2019 mijały. I nic. Myślałem, że trzeba będzie czekać aż ULC podejmie decyzję, wtem – bez żadnego ostrzeżenia nasze sakiewki przybrały na wadze.

    Co ciekawe, sprawa w Urzędzie Lotnictwa Cywilnego nadal się toczy i może nawet dostaniemy jakąś odpowiedź (do tej chwili, a minął rok, jej nie ma). Udało się to jednak załatwić samemu. :)

Moje przesłanie dla świata jest takie i piszę to Wam ja, że mając nerwy ze stali i duże zapasy cierpliwości, mały człowieczek może też sobie poradzić. Dawid 1. Goliat 0.

Może mi się przyfarciło, ale ostatecznie poszło dobrze. Nie wiem, jak tam pozostali ludzie z Egiptu, którzy również walczą o swoje, bo nie mam już z nimi kontaktu. Wcześniej dowiedziałem się, że ktoś przekazał sprawę firmie specjalizującej się w odzyskiwaniu odszkodowań, a komuś innemu linie lotnicze w ogóle nie odpisywały.

Z kolei zwrot z bułgarskiego lotu dostało tylko pięć osób na cały samolot – wtedy nie było RODO, więc cała nasza piątka była oznaczona w jednej odpowiedzi z decyzją bułgarskiego ministerstwa transportu. Wynika z tego, że nie każdy wie, że tak można i trzeba działać.

Jestem na Facebooku (klik!), Instagramie (klik!) i Twitterze (klik!).
W razie pytań, śmiało można pisać.

You Might Also Like

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.